Forum Pod kudłatym łbem Gwendy. Strona Główna Pod kudłatym łbem Gwendy.
Dla elyty, rodzynków w czekoladzie, śmietanki w kawie, po prostu nas.
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Cognosce te ipsum

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pod kudłatym łbem Gwendy. Strona Główna -> Fanfiction.
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Medea




Dołączył: 27 Maj 2006
Posty: 11
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Zabrze

PostWysłany: Śro 23:31, 31 Maj 2006    Temat postu: Cognosce te ipsum

Cognosce te ipsum*

Kenneth Brown był życiowym nieudacznikiem i wiedział o tym. Zanim go zostawiła, żona niejednokrotnie mu wypominała, że praca jest całym jego życiem. W końcu uznał, że miała rację. Praca sprawiała mu największą satysfakcję. Nie umiał sobie wyobrazić swojej emerytury, choć często o niej myślał. Nie, nie był jeszcze stary. Był po prostu człowiekiem doświadczonym, a doświadczenie przysparza lat. Zresztą w jego zawodzie wszyscy czują się starszymi niż wskazuje metryka.
Do jego gabinetu wszedł William – Młody, jak go Kenneth nazywał, od kiedy ten dołączył do nich dwa tygodnie wcześniej.
– Mamy trupa. W Little Whinging. Zajmiesz się tym?
Kenneth poruszył się niespokojnie w fotelu.
– Little Whinging?
– Przecież mówię. Zastrzelono jakąś babcię, pewnie na tle rabunkowym. Bierzesz tę sprawę czy nie? Bo ja na razie nie dam rady się tym zająć.
– Dobra, biorę.

* * *

– Cześć. – Wysoki policjant wyciągnął do niego dłoń.
– Co tu mamy? – zapytał Kenneth, potrząsając ręką kolegi.
– Arabella Figg, lat sześćdziesiąt osiem. Zastrzelona. Z domu nic nie znikło.
Skierowali się do sporego, zagraconego salonu. Ciało starszej, drobnej kobiety trzymającej w zaciśniętej dłoni chusteczkę do nosa leżało na dywanie. Kenneth pochylił się nad nią. Miała dwie dziury po kuli w klatce piersiowej.
– Zginęła na miejscu – poinformował go policjant. – Strzelec miał dobre oko. Trafił od razu w serce, ale jeszcze poprawił w płuco.
– Niewiele krwi – zauważył Kenneth. – O której to się stało?
– Nad ranem. Znalazł ją listonosz. Drzwi były otwarte.
Detektyw podniósł się. W salonie oprócz nich był jeszcze jeden policjant, który ściągał odciski palców z kominka.
– Czemu was tak mało?
– Ach, szkoda gadać. – Policjant machnął ręką. – Cała moja ekipa rozpierzchła się po domu i wyłapuje koty. Ta staruszka miała ich chyba z dwadzieścia, a jak się pałętają po salonie, to zacierają ślady.
– Jasne. Rozmawiał ktoś z sąsiadami?
– Jeszcze nie mieliśmy czasu, zaraz się tym zajmiemy.
– Dobra, to ja wyjdę do tych, co stoją przed domem i popytam, czy ktoś czegoś nie słyszał.
Nie lubił gapiów. Denerwowali go ludzie, którzy wystawali na miejscu tragedii z nadzieją, że uda im się zobaczyć trupa. Inna sprawa, że czasami okazywali się przydatni, bo stanowili bogate źródło informacji.
– Co się tam stało, panie władzo? – zapytał wysoki, potężny mężczyzna o sumiastych wąsach.
– Czy jest pan kimś z rodziny?
– Nie, ale dobrze znam panią Figg.
Kenneth gestem ręki przywołał mężczyznę do siebie. Za nim podreptała koścista kobieta o końskiej twarzy.
– Panie…
– Dursley, Vernon Dursley. A to moja żona Petunia.
– Państwo Dursley, czy pani Figg miała jakichś wrogów? A może miała jakieś oszczędności czy biżuterię?
– Ta starowinka nie jest bogata, nam przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Czy coś jej się stało?
– Proszę pana, pańska sąsiadka została zastrzelona.
Petunia Dursley pobladła i wydała z siebie zduszony krzyk.
– Ależ co pan opowiada?! Przecież ta okolica jest nadzwyczaj spokojna! – oburzył się mężczyzna, a jego wielka głowa poczerwieniała.
– Jak widać nie zawsze – powiedział spokojnie Kenneth. – Czy mają państwo jakiekolwiek podejrzenia?
– MY MAMY MIEĆ PODEJRZENIA?! PRZECIEŻ TO WY TU OD TEGO JESTEŚCIE!
– Proszę nie podnosić głosu, dopóki grzecznie pytam. Mam rozumieć, że nic państwo nie wiedzą, tak?
– Tak.
– W takim razie dziękuję.
Szybkim krokiem przedarł się przez wciąż zagęszczający się tłum i wsiadł do samochodu. Nie miał cierpliwości do takich rozmów. Uznał, że inni lepiej się tym zajmą.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon i wykręcił numer.
– Mamo, usiądź. Mam złą wiadomość. Ciotka Arabella nie żyje.

* * *

– Cześć, Kenneth. Przyszły wyniki z laboratorium. Doktorki się tym razem pospieszyły, ale w sprawie starego Lloyda to się ich doprosić nie da, psia ich mać.
– Gdzie je masz?
– Leżą na twoim biurku.
Kiwnął głową i wszedł do gabinetu. Było to niewielkie kwadratowe pomieszczenie z ustawionym centralnie biurkiem i kilkoma potężnymi szafkami. Każda szuflada miała przyporządkowaną literę alfabetu. Pedantyczność Kennetha obejmowała nie tylko sprawy, które prowadził.
Usiadł w fotelu i zaczął przeglądać dostarczone mu papiery.
Narzędzie zbrodni – pistolet dziewięć milimetrów. Żadne odkrycie. Potrafił to ocenić na oko. Zresztą, ten kaliber był tak powszechny, że mordercą mogłaby być połowa Brytyjczyków. Sam posiadał dwie dziewiątki – jedną służbową i jedną do bliżej nieokreślonych celów prywatnych, którą ukrył w kieszeni swojej ślubnej marynarki.
Żadnych śladów DNA – ofiara nie broniła się, prawdopodobnie znała napastnika. Zawsze wiedział, że ciotka Arabella była zbyt ufna w stosunku do ludzi.
Żadnych odcisków palców – prócz jego własnych. Cholera, dostanie mi się za brak rękawiczek. Jak mogłem o nich zapomnieć?!
Dotarł do końca raportu i wrzucił go do szuflady.
Jak zwykle na nic się zdają te ich wszystkie cuda na kiju!
Był tradycjonalistą – uważał, że praca detektywa nie powinna polegać na odbieraniu wyników badań laboratoryjnych i czekaniu na identyfikację odcisków palców. Brakowało mu tych wszystkich dni i nocy spędzanych na dopasowywaniu elementów układanki, która bardzo nie chciała być ułożona. Nigdy nie należał do tych, co to wciskają na siłę sześcienny klocek do walcowatego otworu – nie mogło być żadnych wątpliwości ani demagogii. Potrafił ciągnąć jedną sprawę miesiącami, dopóki nie przekonał się, że wszystko idealnie do siebie pasuje. Ucieszył się więc, że znów nadarzyła mu się okazja do poprowadzenia śledztwa w starym, dobrym stylu.

* * *

– JAK TO ODBIERAJĄ MI SPRAWĘ?! – wrzasnął Kenneth.
– Stary, nie wkurzaj się tak.
Wkurzał się? Nie, on był wściekły. Do szpiku kości. Był tak wściekły, że jego palce same zaciskały się w pięści. Jeszcze nigdy nie czuł się tak upokorzony. Oddano JEGO śledztwo Williamowi – młokosowi, który dopiero co oderwał się od maminego cycka!
– Trzeba było im od razu powiedzieć, że to twoja ciotka i nie byłoby tych wszystkich cyrków – powiedział Eddie, ze znudzeniem przeglądając gazetę. – Nie dziw się, że teraz robią z tego wielkie halo. Ci u góry, sukinkoty, lubią wiedzieć wszystko.
Wyszedł z biura, trzaskając drzwiami. Musiał się uspokoić, a najlepiej uspokajała go szklaneczka whisky w barze Greenwooda.

* * *

– Jeszcze jedną – mruknął pod nosem, podsuwając barmanowi szklankę.
– Ale to już ostatnia – powiedział Steven, nalewając mu whisky. – Nie pozwolę porządnemu gliniarzowi stoczyć się pod ladę już trzeciego dnia mojej pracy.
– Jasne…
Wpatrywał się smętnie w bursztynowy trunek i starał się uspokoić. Zwykle słuszna dawka alkoholu koiła jego skołatane nerwy, tym razem jednak okazała się zupełnie bezradna. Sam nie wiedział, co go bardziej denerwowało – to, że oddano jego sprawę, czy to, komu ją oddano. Kiedy w drzwiach zobaczył Williama, uznał, że jednak to drugie.
– Tu jesteś. Chłopcy się martwili – powitał go młody detektyw.
– Spokojnie, nie rzucę się do Tamizy z kamieniem na szyi. Na twoje nieszczęście.
– Kenneth, słuchaj… – zaczął William, siadając przy barze. – Ja się wcale nie prosiłem o tę sprawę. To nie jest żadna afera tysiąclecia, żeby o nią zabiegać.
– Wiesz co, Młody?! – Kenneth podniósł się nagle. – Goń się!
Wyszedł z baru szybkim, zadziwiająco sprężystym krokiem, choć w głowie już lekko mu szumiało. W takich chwilach czuł się szczęściarzem, że należał do pokolenia, które darzyło ludzkie życie należytym szacunkiem. Przerażało go, że młodzi policjanci każdą śmierć, każdą ludzką tragedię traktowali jak wspaniałą okazję do awansu, albo przynajmniej jakiejś premii za nadgodziny.

* * *

Chciał dowiedzieć się, kto i dlaczego zabił jego ciotkę. Coś mu podpowiadało, że była w jakiś sposób wyjątkowa. Czuł, że musi odkryć prawdę i że jest tej prawdy bardzo blisko.
Postanowił rozejrzeć się po domu Arabelli. Był pewien, że śledczy coś przeoczyli.
Little Whinging w nocy wydawało się całkiem opustoszałe, jakby wymarłe. Nawet muchy znikały gdzieś w mroku, którego nie było w stanie rozjaśnić mdłe światło okalających ulicę latarni.
Kenneth przemknął uliczką najszybciej, jak potrafił. Zamek na szczęście łatwo puścił. Wszedł do środka i włączył latarkę. Skierował się najpierw do salonu. Włączył małą lampkę stojącą przy kanapie. Na dywanie wciąż widniała brunatna plama krwi. Usłyszał jakieś chrobotanie na schodach, więc szybko wyciągnął pistolet, ale okazało się, że to jakiś samotny kot wybrał się na nocny spacer. Odetchnął z ulgą, po czym odwrócił się do kominka. Stał na nim rząd starych fotografii. Nie miał pojęcia, kim byli ludzie, którzy na nich widnieli, choć miał wrażenie, że gdzieś wcześniej widział wysokiego, szczupłego mężczyznę z długą, siwą brodą, której mógłby mu pozazdrościć sam Święty Mikołaj. Przyglądał mu się, gdy nagle mężczyzna na zdjęciu mrugnął do niego. Odskoczył w tył i wtedy zobaczył w progu Williama, który mierzył do niego z broni.
– Nie ruszaj się, Kenneth – powiedział powoli.
– Co ty tu robisz?! – zapytał zaskoczony mężczyzna.
– Kenneth, rzuć broń i podnieś ręce do góry. Nie stawiaj oporu.
– William, oszalałeś?!
– Nie zmuszaj mnie, żebym użył siły.
– Jak chcesz się wygłupiać, Młody, to znajdź sobie kogoś z poczuciem humoru.
– Detektywie Brown, jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa Arabelli Figg.
– Mówiłem ci…
Usłyszał za plecami głuchy huk. Pomyślał, że William oddał strzał ostrzegawczy, ale w tej samej chwili poczuł za sobą czyjąś obecność. Chciał się obrócić, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Młody detektyw także wyglądał na całkowicie zdezorientowanego.
– Ty… – wyjąkał William.
Kenneth nie wiedział nawet, kiedy wymierzył w jego pierś; kiedy pistolet wystrzelił, choć jego palec nie dotknął spustu. Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym osunął się na kolana.
– Widzisz, co zrobiłeś? – odezwał się męski głos za nim.
William upadł na twarz.
Głos uwiązł mu w gardle. Chciał zaprzeczyć, powiedzieć cokolwiek, ale mógł tylko stać i patrzeć przed siebie.
– Jesteś mordercą. Zabiłeś ciotkę, a potem swojego biednego kolegę, który cię zdemaskował.
Poznał ten głos. Steven? Ten sympatyczny barman?
– To… nie… ja… – wydusił z trudem.
– Owszem, ty. Tylko twoje odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni, nieprawdaż?
– Kim… jesteś?
– A uwierzysz mi, jeśli powiem, że czarodziejem? Zresztą tak jak ten tutaj, twój koleżka po fachu. Pieprzony rudzielec… Nadszedł ten moment, w którym wszyscy przestępcy są na tyle pewni swego, że opowiadają temu dobremu całą historię, prawda? Problem jednak w tym, że tutaj nie ma żadnego dobrego. A przynajmniej żadnego żywego dobrego.
Steven zaśmiał się. Kenneth kątem oka dostrzegł, że mężczyzna usiadł w fotelu po jego lewej stronie i zapalił papierosa.
– Piękna mistyfikacja, nie uważasz? Zabiłeś dwie osoby, na których śmierci zależało mojemu panu, a w dodatku za każdym razem miałeś motyw. Mówią, że morderstwo doskonałe nie istnieje, a przecież wystarczy tylko jeden porządnie rzucony Imperius i odrobina wyobraźni. Pozwolisz, że przez chwilę ponapawam się swoim geniuszem?
Zaciągnął się dymem, po czym rozgniótł peta obcasem.
– Wybacz, że cię teraz opuszczę, ale muszę zdać raport mojemu panu. Jak myślisz, wynagrodzi mnie za zlikwidowanie dwóch członków Zakonu w tak malowniczy sposób?
Steven stanął za plecami Kennetha.
– Dziękuję za pomoc, panie Brown, i dobranoc.
Detektyw poczuł silne uderzenie w tył głowy, a potem ogarnęła go całkowita ciemność.

* * *

– Przysięgam, że to nie ja! To był Steven, ten barman od Greenwooda!
– Kenneth, tam nigdy nie pracował żaden Steven…
Milczenie.
– Papieros! W domu mojej ciotki jest papieros, który palił! Zbadajcie DNA!
Eddie pokręcił głową i podniósł się z krzesła.
– Przykro mi, że tak się stało, Kenneth… – Odwrócił się do niego plecami. – Strażnik, możesz odprowadzić więźnia.


* „cognosce te ipsum” – poznaj samego siebie


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Pod kudłatym łbem Gwendy. Strona Główna -> Fanfiction. Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
Regulamin